Odwiedzin 37881854
Dziś 2356
Poniedziałek 20 maja 2024

 
 

Nie jestem świrniętą gwiazdą - wywiad z Muńkiem Staszczykiem

 
 

Rozmawiała: Ula Pacanowska Skogqvist

2011.03.27
 


Fot. Tomasz Dyrcz

Przy okazji koncertu T.Love w Sztokholmie rozmawiamy z liderem zespołu, Muńkiem Staszczykiem.

Ula Pacanowska Skogqvist: Jakie są Twoje pierwsze wrażenia ze Sztokholmu?

Muniek Staszczyk: Dziś jest mój pierwszy dzień, byłem na Starym Mieście. Spędziłem tam trzy godziny w sklepie z płytami, bo ja w każdym mieście świata spędzam bardzo dużo godzin w sklepach z płytami. W Warszawie nie ma tak dobrego sklepu i bardzo mi się podobało zaopatrzenie, kupiłem bardzo dużo płyt. Hm... ładne miasto.

Byłem tu już siedem lat temu z synem na meczu piłkarskim Szwecja-Polska, niestety przegranym przez nas 3:0. Przylecieliśmy rano i następnego dnia rano wylecieliśmy, mecz był wieczorem. Zabrali nas na nudny spacer po jakichś królewskich pałacach i parku, w ogóle nie zwiedziliśmy miasta. Nie mam nic do króla Szwecji, absolutnie, natomiast była to po prostu strasznie nudna wyprawa. Tylko chwilę byłem na Starówce i szkoda, bo to była wycieczka niezbyt sensowna.

Czy odczuwasz jakoś, że jesteś tutaj rozpoznawalny, czy jednak cieszysz się anonimowością?

To nie jest takie miejsce jak Londyn, gdzie wszyscy cię rozpoznają, każdy Polak nalewa piwo na SoHo. Tu absolutnie nie jestem rozpoznawalny, spotkałem tylko jedną panią w sklepie spożywczym. Zapytała: „ Pan Zygmunt Staszczyk?”, „Tak, to ja”, „O, a co pan tu robi? Koncert? A ja nie wiedziałam”, „To zapraszam, o dwudziestej, w klubie Göta Källare”, „Naprawdę? Super, to wpadnę”. Ot, cała moja rozpoznawalność.


Fot. Michał Dzieciaszek

Czy jest dla Ciebie ulgą, że możesz sobie jak zwykły człowiek przyjść, pójść i ewentualnie tylko jedna pani Ciebie rozpozna?

Nie jestem jakąś świrniętą gwiazdą, w Warszawie mieszkam od lat i nie mam problemów typu, że ktoś się na mnie rzuca. Nie jestem idolem dzieciaków. Spotyka mnie ktoś dorosły – fajnie, jest „Cześć, panie Muńku” albo po prostu „Muniek, fajną muzykę gracie”, „Dzięki, dzięki” – nie mam z tym problemu, nie mam żadnego bodyguarda, nie czuję się częścią systemu gwiazd. Wiem, że jestem w Polsce osobą znaną, natomiast nie uczestniczę w tym całym wyścigu gazetowo-telewizyjnym. Oczywiście bywam w mediach, na przykład jak nagrywam płytę. Natomiast nie chodzę po spektaklach typu gwiazdorskie programy w telewizji, żeby po prostu się pokazać, opowiedzieć o tym, że posoliłem zupę... nie wyskakuję z każdej lodówki.

Czego się spodziewasz po dzisiejszym koncercie?

My damy z siebie maksimum jak zwykle, gramy dzisiaj koło trzydziestu piosenek. Długi koncert, dużo nowych piosenek z albumu, który się ukaże dopiero w 2012, i starych piosenek, które wszyscy znają. Zaczniemy grać od nowego, pierwsze piosenki będą nowe. Tytuły na razie nic nie powiedzą, mogę je wymieniać, ale to nie są utwory znane. Tak samo w Polsce je ogrywamy na koncertach, bo nie ma nic lepszego przed nagraniem albumu, jak ogrywać je na koncertach. Testować po prostu.


Fot. Michał Dzieciaszek

Co do oczekiwań...? Generalnie, to ja muszę wyjść i stworzyć tę interakcję i po prostu musimy się polubić, z reguły się tak dzieje, mam nadzieję, że i tu się uda. Jesteśmy zespołem, który gra prostą muzykę, rockandrollową, która polega na interakcji z publicznością. Sala jest fajna... W ogóle cała Skandynawia jest takim miejscem, gdzie jest to na pewnym poziomie. Nagłośnienie bardzo dobre, sprzęt, akustyka świetna, organizacja dobra... nie mam negatywnych odczuć, w ogóle nigdy nie mam negatywnego podejścia. Nie mam oczekiwań, bo ja nie wiem jeszcze, kto tu przyjdzie, jacy ludzie. Pewnie młodzi (śmiech).

Czy Twoim zdaniem jest jakaś różnica między publicznością na koncertach w kraju a za granicą?

Za granicą gramy głównie dla Polaków. Oczywiście zdarza nam się zagrać jakieś inne imprezy, ostatnio w Luksemburgu był koncert, taki festiwal filmowy, byli Polacy, Czesi, Rumuni. Zdarza się grać w Anglii czy Irlandii, gdy jest jakaś część publiczności angielskiej dlatego, że to z reguły boyfriendzi naszych pięknych kobiet (śmiech).


Fot. Michał Dzieciaszek

Dla mnie tu nie ma w zasadzie różnicy, kraj oczywiście jest inny, natomiast w ogóle nie dzielę publiczności i nie ma sytuacji, żeby coś traktować lepiej czy gorzej. Każdy koncert jest ważny, czy to jest mała miejscowość, czy to jest Polska, czy zagranica. Odkąd Polska jest w Unii, częściej grywamy poza krajem. Czasem uda nam się zagrać na imprezie międzynarodowej, ale najczęściej, w 90 procentach, dla Polaków, więc w zasadzie to jest podobny koncert do koncertu w Poznaniu czy w Warszawie. Tyle, że jesteśmy w Sztokholmie, jest klimat skandynawski, północny i trochę inaczej to wszystko wygląda.

A jak Wasze granie za granicą wygląda?

Z reguły jest podobnie w różnych krajach: albo pierwszy przyjeżdża Kult, albo pierwszy przyjeżdża T.Love (śmiech), ktoś przeciera szlaki. W Dublinie my byliśmy pierwsi, potem po nas Kult. Gdy Kult przeciera szlaki, ludzie organizujący koncerty, mówią „a to następny będzie T.Love”. To jest fajne, bo są ludzie, którzy wyjechali dawno temu, jedni się mniej interesują obecną sytuacją w kraju, inni bardziej, a my żyjemy w świadomości tych ludzi jako zespół.


Fot. Michał Dzieciaszek

Oczywiście to też wynika z naszej historii, która w przyszłym roku będzie miała 30 lat. To jest taka ciekawostka, że wczoraj minęło 29 lat, 4 lutego 1982 w mojej szkole w Częstochowie nastąpił debiut. Jechałem tutaj z kolegą samochodem i mówię „Słuchaj, Majcher, nie wiem, czy wiesz, że dzisiaj jest 4 lutego”, „No i co z tego, że jest 4 lutego?”, „No to z tego, że 29 lat temu T.Love, w którym teraz grasz, debiutował!”. Gramy prawie na 29-lecie w Sztokholmie.

To jest miłe po prostu, że jedzie się w kolejne miejsca i właściwie jest tam podobna kolejność – Kult, T.Love, Myslovitz, Hey... I jesteśmy wśród tych trzech-czterech zespołów, które są jakoś tam ważne dla ludzi, którzy chcą to usłyszeć. Przecież to trzeba jakoś zorganizować. To nie jest takie proste, ja się nie zajmuję organizacją koncertów, ale przecież to wszystko musi mieć ręce i nogi, parę miesięcy wcześniej praca zostaje wykonana.


Fot. Tomasz Rzepecki

Jeszcze powiem – nie chodzi o żadną wazelinę naprawdę, bo daleki jestem od tego – podoba mi się zorganizowanie tu tego wszystkiego. Bo tak: jesteśmy chyba w centrum miasta, w dobrym miejscu, normalne, fajne zespoły tu grają. Więc nie jest to tak, jak się kiedyś dawno temu jeździło do Ameryki, jak graliśmy gdzieś tam na przedmieściach New Jersey, co było zupełnie tak, jakbyśmy grali pod Sztokholmem, gdzieś tam w Jönköping czy w Nyköping. Po prostu jesteśmy w dobrym miejscu i spoko.

Tu na pewno nie jest tak, jak w Anglii. Tam się grało już od czterech-pięciu lat, to są inne ruchy. Ja nie mówię, że tu nikt nie grał w Szwecji, bo na pewno polskie zespoły grały, ale nie z tych zespołów rówieśniczych nam. Więc dobrze, że się coś rusza i... powodzenia życzę.

Był Kult, później przyjechał Myslovitz, jesteście trzeci. Jaki byś nam polecił następny zespół, który powinna polska publiczność w Szwecji zobaczyć?

Myślę, że Hey. To jest z reguły taka kolejność (śmiech).

A czy pamiętasz w ogóle pierwszy koncert zagraniczny T.Love?

To był koncert w Budapeszcie w roku 1987. Pamiętam go dlatego, że pamiętam go najlepiej ze wszystkich koncertów. Organizowała to dziewczyna mojego kolegi, który był basistą zespołu Dezerter. Ona studiowała w Budapeszcie i jakoś tam po linii studenckiej załatwiła kilka koncertów. Nasz koncert był w centrum Budapesztu w takim punkowym klubie, fajnie to wyglądało, w Polsce takich klubów wtedy nie było. Chociaż to mi przypominało warszawski Remont, gdzie często grywałem na początkach swojej drogi muzycznej.


Fot. Emil Majcher

Ten koncert w Budapeszcie wzmocnił mnie na całe życie, jakby nic już nie robi na mnie wrażenia. Jesteśmy w garderobie i ta Węgierka przychodzi i mówi „Panowie, czas już na koncert”, a ja do niej mówię „Droga pani, ale może pani by w jakiś sposób tych ludzi, co tu sprzątają, jakoś poprosiła, żeby oni wyszli, a weszli ci właściwi”, a ona mówi „Nie, jest eight persons”. Ja na to: „Jak to eight persons, jak nas jest seven persons?” - „No, tak to”. Tyle ludzi po prostu kupiło bilety. No i ja mówię do chłopaków „Panowie, sytuacja jest taka, że jest tyle a tyle osób”, a oni na to „O k...., to co zrobimy?”. Zebraliśmy się w sobie jak drużyna piłkarska i tak: „Gramy, jakby to była arena Wembley, ok?” – „Ok, dobra”. Wyszliśmy i daliśmy maksymalnie dobry koncert dla ośmiu osób.

Co jest ciekawe, to był jeden Hiszpan, jeden Holender, dwie Węgierki, jeden Rosjanin i reszta Polacy. Pieniędzy nie było za ten koncert żadnych, ale ci ludzie postawili nam piwo po koncercie, bo nas nie było stać, więc zrobiliśmy sobie piętnastoosobową balangę. Od tamtej pory stwierdziłem, że nie ma w ogóle żadnego problemu, żadnego bata, mogę grać dla ośmiu i również mogę, tak jak u Jurka Owsiaka, dla czterystu tysięcy. To uczy pokory, to był właśnie pierwszy koncert zagraniczny i zawsze go będę pamiętał.

Skoro już jesteśmy przy zagranicy – co wiesz o szwedzkiej Polonii?

Niewiele. To znaczy wiem, że ludzie tu przyjeżdżali już wcześniej, że różne były te fale emigracji. Na pewno była emigracja stanu wojennego. Natomiast teraz – no, nie wiem za dużo. Wiem, że Kazik u was grał, i że mu się podobało. Wiem, że są Polacy w Szwecji, no bo wiem, że są wszędzie w Europie. Nie wiem, jakich tu prac się imają, co robią, czy jest tak jak w Anglii, że to są głównie knajpy, zmywaki, czy to są jakieś lepsze prace. Znam sytuację z lat 80-tych w Norwegii, ludzie zbierali truskawki i tam nawet nasz gitarzysta bywał, chyba w Szwecji też. Boże kochany, to nie jest tak daleko. Samolotem to bardzo blisko, statkiem też nie tak daleko, w końcu jesteśmy sąsiadami, nie? (śmiech) Polska ze Szwecją.


Fot. Tomasz Dyrcz

Nie wiem, jaki tu jest klimat, jeśli chodzi o Polaków, bo tak jak mówię – wyszedłem na ulicę i nie jest tak, jak na przykład w Londynie. Znam sprawę z Wysp Brytyjskich, sam pracowałem 22 lata temu w Londynie na zmywaku. Przeżyłem ten epizod mimo, że już byłem w Polsce nie tyle gwiazdą, co znanym muzykiem – z muzyki się w PRL-u nie dało żyć. Rozumiem wszystkie sytuacje związane z pracą na Zachodzie. Zawsze kibicuję Polakom, żeby im dobrze szło i żeby nie robili obciachu, żeby nas w dobrym świetle przedstawiali. Ten nasz stereotyp jest już coraz lepszy, ale jest ciągle słaby.

Masz własne doświadczenia emigracyjne, gracie też dla emigracji. Jak postrzegasz tę emigrację?

Wydaje mi się, że dziś to wszystko jest dużo bardziej godne, ludzkie po prostu, ludzie pracują w lepszych warunkach. Jesteśmy częścią jakiegoś tam, że tak powiem, społeczno-politycznego układu europejskiego, który się nazywa Unia Europejska, który ma swoje minusy, ale nic lepszego nie wymyślono na razie. Wolę być w Unii Europejskiej niż na przykład w unii z Białorusią, chyba nie byłaby to dobra opcja. Chociaż na Białorusi też graliśmy, to było specyficzne doświadczenie.


Fot. Tomasz Dyrcz

Jesteś polonistą z wykształcenia...

...ale nic nie pamiętam.

Całkiem?

No, prawie.

Jakie znaczenie ma dla Ciebie język, jaką rolę odgrywa dla Polaków nie mieszkających w kraju?

Tu na szczęście jak na razie słyszę kobietę, która mówi do mnie normalnym językiem, a nie mówi na przykład (akcent angielski) „Psheprrasham, sorry, sorry, bo ja po prrostu chciauam interview z tobou”. Ja pytam: „Dziewczynko, a ile ty lat tu w Londynie siedzisz?”, „It's long, it's quite long, yeah, yeah”, „To ile, powiedz mi?”, „Tshy lata, wiesh, tshy lata!”. Tu na szczęście takich niebezpieczeństw nie widzę. Po prostu myślę, że lepiej się tu miewacie. Może tak nie zostaliście, że tak powiem, wchłonięci w ten English.


Fot. Tomasz Dyrcz

Nie jestem jakimś purystą, wiadomo, że nie daliśmy się kompletnie zrusyfikować, natomiast absolutnie daliśmy się zamerykanizować, zangliczyć, o czym świadczą też wtręty w języku codziennym. To jest bycie trendy! Jak to się mówi, wiesz, z wkrętem (śmiech). Wiadomo, że tak się odreagowuje kompleksy polskie, których powoli mamy coraz mniej. Ludzie jeżdżą, sprawdzają się w jakiejś robocie, tej czy tamtej, nikt nie jest stale gorszy – jeden jest głupszy, drugi mądrzejszy, jak Szwed, Norweg, Anglik, Niemiec. I tutaj tak to widzę.

Uważam, jako fan podróży w ogóle, a generalnie starej zasady, którą babcia mi wpajała, że podróże kształcą, że należy jak najwięcej jeździć, miksować. Miksowanie kultur i nowe doświadczenia są dla Polaków bardzo dobre. Moja córka na przykład za rok zdaje maturę i powiedziała mi, że ona by chciała w Danii studiować w takiej szkole artystycznej z zajęciami w plenerze malarskim. Ja na to: „Ok córeczko, dobrze, jak się tobie uda, to dobrze”. Nie jestem na nie, nie upieram się, że koniecznie musi być Polska. Polskę to się ma tu (Muniek wskazuje na serce).


Fot. Tomasz Dyrcz

Nie musimy się w tej chwili kłócić o krzyże smoleńskie, o hymny. Chodzi o to, żeby się dobrze prezentować, nie robić obciachu, pokazywać, że jesteśmy całkiem twardym, niegłupim narodem i to jest właśnie największy patriotyzm, na zewnątrz, który ludzie mogą pokazać. Burzyć ten stereotyp alkoholowo-złodziejski, który pokutuje.

Mówisz o wymianie między kulturami, czy muzyczna strona szwedzka ma jakieś znaczenie dla Ciebie? Czy pracując nad własną muzyką czerpiecie jakąś inspirację ze szwedzkich artystów?

Ja mam wielki respekt dla muzyki skandynawskiej. Uważam, że oczywiście pierwsza była ABBA, która ruszyła to wszystko, ale jest też dobrze w rockandrollu szwedzkim. To jest bardzo muzykalny naród. Nie tylko Szwecja, jest też przykład Islandii, przykład Norwegii, Danii. Ze Szwecji jest mnóstwo zespołów, których moje dzieciaki słuchają: Mando Diao, The Hives czy Peter Bjorn and John. Dużo się dzieje w szwedzkiej muzyce, mają tu jeszcze muzykę popową, w której też są bardzo mocni.

Być może to wynika z tego, że krótki jest dzień, nie mają co robić i robią po prostu dużo prób. Tak nam powiedział zresztą facet w Islandii: „Stary, my tu nie mamy co robić, ciemno się w grudniu robi o trzeciej, no to mamy próby. To mamy Björk czy Sigur Rós”. A z Polski jeszcze poza metalem nic nie wyszło tak bardziej światowo.


Fot. Tomasz Dyrcz

Mnie inspiruje wszystko. Jako dzieciak w roku 1974 oczywiście wychowywałem się na ABBie. Wtedy miałem 11 lat, nie wiedziałem, w której pani się kochać, która mnie bardziej podniecała, chociaż to nie były jeszcze te czasy, żeby się podniecać (śmiech).

Mamy teraz rok 2011 i wydaje mi się, że muzycznie świat ma się bardzo dobrze. Z respektem podchodzę do krajów skandynawskich, które pokazały, że nie tylko USA i Anglia się w tym zakresie liczą, bo to właśnie zaczęło się stąd, przez ABBę. Przecież to był ewenement, zespół ze Szwecji. Szwecja wtedy też była w jakimś niebycie, no co: ze Szwecji? Tak, jak teraz z Polski. Tylko to było dawno temu, ktoś przetarł szlak i mają owoce.


Fot. Michał Dzieciaszek

Szwecja ma również wielu producentów światowej sławy. Czy współpracujecie z kimś z branży?

Nie mieliśmy okazji. To wszystko trzeba zawsze policzyć. Nagrywaliśmy kiedyś płytę w Londynie, ale to była właściwie płyta na polski rynek. Nie jest to tani kraj, więc myślę, że i to nie byłoby takie znowu tanie. Nie myślałem o tym. T.Love jest zespołem, który nie planuje totalnej zmiany brzmienia. Tu jest po prostu poważna historia muzyczna i mam tego świadomość.

Mówisz, że T.Love nie planuje żadnej zmiany brzmienia, a kilka różnych gatunków muzycznych jednak liznąłeś, każda płyta różni się od pozostałych, wykonujecie niesamowite wolty muzyczne. Myślisz, że jeszcze czymś nas zaskoczycie?

Wszystko jednak się opiera na gitarowym rockandroll'u. Oczywiście były różne historie, bo przecież zespół ocierał się o reggae, folk, a nawet czasami elektro. Gdzieś tam spajającym ogniwem byłem ja i moje teksty. Nowa płyta, która się ukaże dopiero w 2012, ma roboczy tytuł Old is Gold, czyli po prostu nawiązanie do starej muzyki – bardzo starej. Myślimy, żeby zrobić to w jakiś szczególny sposób, myślimy o jakimś koncercie, zagranicznym producencie, bo w Polsce to na pewno nagramy. Mówię tu o nawiązaniu do starych rzeczy gdzieś tam w historii. To ma być takie retro, ale na nowo, mówię o Johnnym Cashu, Dylanie, o tym, żeby pokazać dzieciakom coś w muzyce.


Fot. Tomasz Dyrcz

W Polsce dosyć krótką pamięć mają dzieciaki, oni się po prostu jarają nowymi rzeczami, tak jak wszędzie, bardzo dobrze – tylko, że początek muzyki rockowej wziął się ho ho ho! W delcie Missisippi, potem był Elvis, Chuck Berry, dopiero potem byli Stonesi, Beatlesi, a już nie mówie o jakiejś Nirvanie czy Red Hot Chilli Peppers, a dla niektórych to był dopiero początek. Po prostu taka prawda, old is gold, sami też nie jesteśmy raczej young tylko old (śmiech). Ale słuchają nas ludzie młodzi, to jest wielki komplement. I nie wiem, może na tej płycie znajdziesz jakieś zaskoczenie dla siebie, to będzie dla mnie miłe.

Z całej 29-letniej działalności T.Love, z jakiego utworu jesteś najbardziej zadowolony?

Tego się nie da powiedzieć. To jest część mojego życia, oprócz życia prywatnego mam zespół, który jest wypełnieniem bardzo dużej części mojego życia. Mówiąc krótko, z tymi facetami spędziłem już prawie 20 lat, a jeszcze przedtem z innymi, wielu ich było. Kiedyś liczyłem, w zespole przewinęło się około dwudziestu paru gości. Na szczęście relacje są w porządku, nawet stary skład się zebrał teraz na chwilę i w kwietniu w Polsce wyjdzie taki album T.Love Alternative, wznawiający stare rzeczy plus dwie nowe piosenki, które teraz nagraliśmy.


Fot. Tomasz Dyrcz

Ale mówiąc krótko, nie mam takiego jednego utworu. To jest taki plus, że na próbie możemy sobie pograć kawałki z różnych momentów i wtedy można zamknąć oczy i pomyśleć „Ooo, taki byłem wtedy, to robiłem, tak myślałem”. Nie ma jednej takiej kwestii, tak jak sama powiedziałaś, są jakieś wolty, to się zmieniało.

Od początku tego zespołu jestem tylko ja, więc obserwowałem to wszystko przez lata. Lata 80-te miały inną specyfikę, lata 90-te zupełnie inną. Teraz mamy dekadę zupełnie innego millenium, przecież jak zaczynałem, nie było komórek i Internetu. Wtedy nie było wyjazdów gdziekolwiek, bo żyło się w getcie, rządził generał Jaruzelski. Wyjazd do Szwecji, to zapomnij w ogóle, z miasta do miasta się nie można było przemieszczać. Mamy potem lata 90-te, kiedy przyszło jakieś takie odreagowanie na wolność pewnego rodzaju, taka jeszcze siermięga w powietrzu, nowy kapitalizm, tak jak w czasach Al Capone w latach dwudziestych. Potem dołączyliśmy do Unii Europejskiej, uczyliśmy się żyć w tej Unii, uczymy się dalej. Nowa sytuacja, nowe zabawki, nowe podejście do płyt, mp3, iPod, gry komputerowe... a wtedy było ZOMO na ulicach, gaz łzawiący, to jest po prostu miks (śmiech), to są trzy dekady.


Fot. Michał Dzieciaszek

Tak samo ten zespół nie ma jednej piosenki. Może z 10 bym wymienił, ale to raczej na zasadzie ważności piosenek, które w pewnym momencie coś nam zrobiły. Na pewno Wychowanie, na pewno Autobusy i tramwaje, Warszawa, na pewno I love you, na pewno płyta Prymityw, potem następne płyty. Takie pytania są trudne dla mnie, bo różne etapy były i różni ludzie dokładali do tego cegiełki.

A czy w takim razie masz jakiś utwór, którego się wstydzisz?

No nie, starałem się na płytach nagrywać z chłopakami takie piosenki, żeby się nie wstydzić. Ale są gorsze piosenki. Na przykład nie lubię takiej piosenki z płyty Pocisk miłości, która nazywa się Sarah. Nie lubię, bo jest po prostu wymyśloną kobietą, a należy pisać piosenki męsko-damskie o przeżytych naprawdę sprawach. To są rzeczy, które ludzie wyczuwają. Tam jest jakaś wymyślona kochanka, której nie było, słaby tekst, taki tandetny w stylu Biały Gibson Kazika, taka rockowa tandeta. Obciach mówiąc krótko, nigdy go od tamtej pory nie zagraliśmy.

Jeszcze jest taka piosenka Prawdziwi kochankowie, tam w teledysku występuje mój mały synek. Jak sobie na niego popatrzę, jaki był malutki, to jest tylko z tego powodu fajna. Ogólnie jest kiepska, nie podoba mi się mój głos.


Fot. Michał Dzieciaszek

Generalnie jedne płyty są słabsze, inne przetrwają próbę czasu. Nigdy w życiu bym nie nagrał tego w nowych wersjach, po prostu to, co już zostało nagrane, należy do tamtego czasu. Tacy wtedy byliśmy, tak myśleliśmy, może gorzej graliśmy, może gorzej śpiewałem, ale tak było naprawdę. Ja jako fan muzyki nie chciałbym, żeby na przykład The Rolling Stones nagrali nowe wersje swoich kawałków. Takie z lat 60-tych mogą być nieudolne czy gorzej zagrane, czy Jagger miał gorszy głos. To jest normalna historia zespołu. Jest pewna droga, tak jak w życiu, to nie jest plastikowy zespół, tylko z prawdziwych ludzi, nie cyborgów, nie biznesmenów.

Oczywiście, żyjemy z tego i to jest już dziś małe przedsiębiorstwo, ale wtedy... Dlatego nawet, jak coś było gorsze, to się tak nie wstydzę, ponieważ byłem wtedy taki. To tak, jak z błędami, mnóstwo rzeczy się zrobi i co, wymażesz to? No było, dałeś ciała tu i tam.

Wspomniałeś o nowych technologiach, a co uważasz o ściąganiu piosenek z Internetu?

Nie mam na to wpływu, to jest sprawa raczej państwa i prawa, podobno to prawo w Polsce funkcjonuje. Na pewno mi żal było Kazika, jak jakiś rok temu ściągnęli płytę Kultu, zrobił to w sumie kolega i też bym się czuł fatalnie. Ale nie chodzę do telewizji, nie walczę już. Robiłem takie rzeczy w latach 90-tych, chodziłem, łapałem płyty pirackie, mówiłem, że to jest proceder i wielu muzyków też tak mówiło. Wydaje mi się, że za to powinny być pieniądze. Tak samo, jak w Ameryce czy innych krajach bardziej, że tak powiem, rozwiniętych, gdzie za pliki się płaci. To raczej u nas jest niemożliwe, bo podejście do Internetu jest takie, jakie jest. Nie wiem, jak jest tu w Skandynawii, wydaje mi się, że mają podejście takie protestanckie, czyli są bardziej skupieni na tym, że to jest też praca.


Fot. Krzysztof "Marian" Marianiuk

W Polsce ludziom się zdaje, że to nie jest praca, tylko jakieś błazeństwo. Że tak sobie tylko poskaczesz na tej scenie i wszystko się fajnie kręci. A żeby nagrać płytę, trzeba najpierw wymyślić piosenki, pracować itd.

Nie mam wpływu na ten czas, który jest, nie będę beształ tych ludzi. Rozmawiałem z kolegami mojego syna i oni mówią „Wie pan, no polskich to my nie ściągamy, Kult, T.Love – nie, nie, nawet płytę sobie kupię, ale zagraniczne czemu nie, dobrodziejstwo Internetu jest, mogę sobie posłuchać i wybrać”. No dobra, mogą sobie ewentualnie posłuchać, ale potem niech idą i kupią... Wydaje mi się, że i tak to się zakończy na świecie w ten sposób, że muzycy będą żyli głównie z koncertów.


Fot. Krzysztof "Marian" Marianiuk

Natomiast jak artysta chce oddać za darmo, to jest jego sprawą i może się podzielić. Ja nie jestem fanem komunizmu, nie mówię, że kapitalizm jest ultra sprawiedliwy, bo nie jest, ale nic lepszego nie wymyślono. Raczej mam podejście biblijne w tych kategoriach, że jak ktoś robotę zrobił, to trzeba mu zapłacić, po prostu. Jest wielu ludzi, co się tłumaczą antyglobalizmem, walczą z Babilonem… Z jakim Babilonem walczą? Okradają artystę i mówią, że walka z Babilonem?

Nie stało się tak ze mną, że wpuszczono do netu moje płyty przed wydaniem i pewno bym się zdenerwował trochę, bo przecież pracuję jednak nad tą płytą. Na przykład nad Old is Gold pracujemy już od dwóch lat. To nawet nie chodzi już o pieniądze, bo pewnie jakaś grupa ludzi kupiłaby ten album, ale, że tak powiem, tyrasz, zapieprzasz w sali do prób dwa lata, a tu nagle jakiś kolo wpuszcza do netu całą twoją robotę – no nie jest to fair!

Powiedz tak od serca: co uważasz o dzisiejszej Polsce?

Widzę zmiany na plus, ale za wolno to wszystko idzie, za wolno. Niezależnie od partii rządzącej, jaka by ona nie była, mało odważnych decyzji, takich, które procentują za 10-15 lat, za dużo liczenia się z bieżącą sytuacją słupków wyborczych. Jest ten kabaret polityczny, media za dużo poświęcają uwagi tym panom, panowie są próżni, szczególnie bardzo zadowoleni z tego powodu, że sobie tam na tych śniadankach siedzą i tak sobie tam popierdują.


Fot. Krzysztof "Marian" Marianiuk

W porównaniu do krajów jak Czechy, Słowacja, Litwa, Łotwa, Estonia – gorzej to wygląda. Chociażby w zakresie infrastruktury itp. Ale zmiany są, oczywiście, dużo zmian. Nie to, że się nic nie dzieje, tylko za wolno. I zobaczymy, co się stanie w ciągu najbliższego półtora roku, w związku z tym słynnym Euro 2012.

Nie jestem negatywistą, nie jestem takim typowym Polakiem-narzekaczem, ale na pewno nie zakochałem się w żadnej partii. Oczywiście głosuję i tak dalej, ostrożnie obserwuję. Uważam, że można by to wszystko lepiej zrobić, mieć postawę bardziej obywatelską, dla państwa. Ale państwo jest słabe. Takie instytucje jak PKP, Poczta Polska, autostrady – to są słabe ogniwa. Ludzie biorą rzeczy w swoje ręce i tak zawsze niestety było. Czy będzie Tusk, czy Kaczyński, czy jakiś inny – nie podoba mi się to, bo mówiąc krótko, marnują czas chłopaki.

Czyli nie jest super?

Absolutnie nie. Gdyby było super, to już nie byłoby o czym śpiewać (śmiech).

Dziękuję bardzo za rozmowę.

***

Więcej zdjęć:


Fot. Michał Dzieciaszek


Fot. Michał Dzieciaszek


Fot. Michał Dzieciaszek


Fot. Michał Dzieciaszek

 

Rozmawiała: Ula Pacanowska Skogqvist
PoloniaInfo (2011.03.27)



 






Exstra sprzatanie szukam dziewczyn (Stockholm)
Praca dla stolarzy (Goleniòw)
Pracownik återvinningscentral (Sztokholm)
Firma sprzatajaca - Cleanflat (Sztokholm i okolice)
Work on construction (Stockholm)
Praca dla Ogolnobudowlanca (malmö)
Sprzatanie Sztokholm (Älvsjö)
Sprzątanie (Kristianstad)
Więcej





Zakładnicy Nocnego Duathlonu na pokładzie Ryanair.
Agnes na szwedzkiej ziemi
8 najładniejszych miejsc z drzewami wiśniowymi w Sztokholmie.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Wielkanocna wyprawa do wschodniej Albanii.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Firma Sprzątająca
Polka w Szwecji
Moja historia cz.5
Polka w Szwecji
Przygoda z malowaniem
Polka w Szwecji
Nowe szwedzkie słowa 2023 - nyord
Szwecjoblog - blog o Szwecji


Odwiedza nas 32 gości
oraz 0 użytkowników.


Szwedzki „wstyd przed lataniem” napędza renesans podróży koleją
Katarzyna Tubylewicz: W Sztokholmie to, gdzie mieszkasz, zaskakująco dużo mówi o tym, kim jesteś
Migracja przemebluje Szwecję. Rosną notowania skrajnej prawicy
Szwedka, która wybrała Szczecin - Zaczęłam odczuwać, że to już nie jest mój kraj
Emigracja dała mi siłę i niezależność myślenia










© Copyright 2000-2024 PoloniaInfoNa górę strony